wtorek, 25 grudnia 2012

I. Gimme water, gimme wine, gonna show you a good time.

Witam.
Tak, to nowe opowiadanie.
Tak, dodaję sobie roboty, ale nie zamierzam kończyć "Axl Story" czy "Duff Story".
Nie zacznę od prologu, bo napiszę go, a za pierwszy rozdział w życiu się nie wezmę. Dlatego też z pierwszą notką startuję już teraz.
CHCESZ BYĆ INFORMOWANA? klik.
A, Smacznych Świąt i Wesołych placków Wam życzę. Pamiętajcie, że Lars i tak Nas wszystkich pozwie. :)


                Stukot długopisu powoli doprowadzał mnie do szału. Na szczęście jeszcze tylko kilkanaście minut i stąd wyjdę.
                Podniosłam słuchawkę, chcąc ponownie przedstawiać logo naszej firmy, ale osoba po drugiej stronie mnie wyprzedziła.
- Joan?
- A któż by inny? - zapytałam drwiąco, słysząc głos mojego byłego męża.
- Joan, nie mogę dzisiaj przyjechać po dzieci. Eddie'ego też nie odbiorę z treningu. Powiedz dzieciom, że mi przykro. Cześć.
- Oj nie, kolego. Czekaj!
- Nie mam czasu, do widzenia.
                Rzuciłam aparatem w kąt stolika i ukryłam twarz w dłoniach. Znowu to samo. Ciągłe wykręty, unikanie. Tak nie może być!
                Oczywiście, jak zawsze, jak zwykle, wszystko było na mojej głowie. Ja pracowałam, ja opiekowałam się dziećmi, ja gotowałam, sprzątałam i prałam. Nikt mi nie pomagał, do tego ten natłok pracy. Oszaleć można!
                 Odkąd mój mąż zażądał rozwodu, świat przewrócił mi się do góry nogami. Ani chwili wytchnienia, do tego ten parszywy gnojek wymienił sobie mnie na lepszy model. Jak widać, jest tą lalą nieźle zajęty skoro nie ma nawet chwili dla swoich dzieci.
                 Wyszłam z firmy ostatnia, co wcale mnie nie zdziwiło. Już od dłuższego czasu tak było. Wszyscy się do tego przyzwyczaili, ja zresztą też. Pracowałam za dwóch, by dzieciom niczego nie brakowało, by nie poczuły niezainteresowania ze strony swego ojca.
                  Rzecz jasna, po drodze podjechałam do supermarketu. To już był tradycja, nawyk. Automatyczne nakierowanie, matczyny obowiązek. Kupiłam wiele produktów, a mój wzrok cały czas nerwowo uciekał na zegarek i... dziwnego, podejrzanego faceta, który też ukradkiem na mnie spoglądał. Pomyślałam, że nic w tym dziwnego, przecież ludzie tak robią. Jedyne co mnie w tym zaniepokoiło, to fakt, iż Jego wzrok przyprawiał mnie o ciarki, a na plecach poczułam zimny pot.
                 Na szczęście po kilku minutach siedziałam już bezpiecznie w samochodzie.
                 Droga dłużyła mi się w nieskończoność. Ale jednocześnie był to czas, kiedy mogłam się zrelaksować. Byłam sama, bez dzieci. I prawdę mówiąc na tym kończyła się moja wolność. Z domu do pracy, z pracy do domu.
                 Włożyłam płytę do mojego super nowego radia w aucie. Jakie dźwięki wypełniły wnętrze mojego wozu? Typowy dla naszych czasów pseudo pop? Techno, rap a może disco polo? Nie, nic z tych rzeczy. Ja mierzyłam nieco wyżej. Bowiem moimi dzielnymi towarzyszami podczas relaksu byli panowie z AC/DC.
To właśnie razem z nimi podśpiewywałam zawsze utwór "Sink the pink".
                  I dopiero po usłyszeniu charakterystycznej gitary Angusa, kąciki moich ust niespodziewanie uniosły się ku górze. W dobrym humorze dotarłam do domu, który położony był w południowo-zachodnim Londynie. 
                  - Eddie! - zawołałam w kierunku budynku, a za chwilę w brązowych drzwiach ukazała się niewielka, doskonale znana mi postać.
- Mamo, mamo, kupiłaś coś słodkiego? - padło pytanie z ust mojego małego, kochanego synka.
- Oczywiście skarbie. A teraz proszę, pomóż zabrać mi te torby pełne smakołyków do kuchni. 
- Jasne. - rzucił beztrosko i podjął próbę podniesienia najcięższej reklamówki. Zaśmiałam się, widząc jak pięknie się trudzi.
- Daj mi to, pomogę Ci. 
- Mhm. - mruknął, a uśmiech z jego twarzy nie zachodził.
- Skarbie, tatuś nie odebrał Cię z treningu, prawda? - zagadnęłam.
- Nie. Podwiozła mnie pani Simmons. 

                   Kobieta w telewizji błyszczała przed kamera w zielonej sukience, zapowiadając prognozę pogody na jutrzejszy dzień, kiedy ja przygotowywałam ulubioną potrawę dzieci na kolację. 
                   - Mamuś. - z salonu dobiegł mnie znudzony głos mojej córki.
- Słucham? 
- Dlaczego tata nie chce się z nami spotykać?
- Mary, skądś coś takiego przyszło Ci do głowy? - oderwałam wzrok od patelni i podeszłam bliżej dziewczynki, boso stojącej w progu drzwi. 
- Mam trzynaście lat i widzę co się dzieje. Doskonale dostrzegam też, jak się z tym wszystkim trudzisz. - każde kolejne słowo wywoływało u mnie coraz to głębszy smutek, ale o tyle dobrze, że potrafiłam utrzymać emocje na wodzy. Inaczej już dawno bym się rozpłakała. - Ledwo to znosisz, ciągle jesteś zmęczona. A ojciec w ogóle Ci nie pomaga!
- Masz rację, kochanie. Masz absolutną rację i dziękuję, że chociaż ty mnie wspierasz. Widzisz, James jest teraz zaślepiony tą młodą... - przerwałam na moment, by zebrać się w sobie. - młodą zdzirą! - krzyknęłam.
- Nareszcie to przyznałaś. - pokiwała głową Mary. - Jestem z Ciebie dumna.
Natychmiast wpadła w moje ramiona, a ja poczułam, że mam jeszcze w kimś oparcie, że w końcu ktoś mnie zrozumiał. Jednak najlepsze było to, że to była właśnie moja córeczka.

                     Otworzyłam oczy. 
                     Wstałam z łóżka, od razu włożyłam na nogi kapcie i przecierając powieki dłonią, zeszłam po omacku na dół,  by przygotować śniadanie. Czułam się jakoś inaczej. Lepiej, może i nawet młodziej? Pomyślałam:
- To chyba przez to, że dziś mamy sobotę. Wyskoczyłabym gdzieś dzisiaj. 
                     Nasypałam sobie kawy do kubka, wstawiłam wodę na gaz, a sama zaczęłam poszukiwania czegoś smacznego w lodówce. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Natychmiast ruszyłam w ich kierunku.
                     - Dzień dobry, pani Stanley.
- A dzień dobry, dzień dobry. - odparłam na widok nieznanego mi człowieka. - W czym mogę pomóc?
- Mam dla Pani przesyłkę. - z torby wyciągnął niedużą paczuszkę, owiniętą złotym papierem ozdobnym.
- Dla mnie... przesyłka? Od kogo? - przejechałam dłonią po obojczykach. 
- Nadawca prosił o anonimowość. Proszę tutaj podpisać i gotowe. 
                    Zrobiłam jak kazał, wzięłam od niego tą paczkę i zamknęłam drzwi. Już miałam wołać dzieci, kiedy uświadomiłam sobie, że znam tego gościa. To ten z marketu, ten co tam mnie obserwował.
- Romansów mu się zachciało. Anonim jeden. - mruknęłam sama do siebie i rozpakowałam prezent. 
                    Byłam naprawdę zdziwiona, gdy ujrzałam mały kalkulator z antenką.
- Co jest grane? - ponownie odezwałam się sama do siebie. Na urządzeniu nie widniały żadne intrygujące napisy, zatem moje zdziwienie było jeszcze większe.
                    - Dzieci. - zawołałam w stronę schodów na górę.  
                     Nikt mi nie odpowiedział, dlatego poszłam na górę. Podejrzaną, rozpakowaną przesyłkę schowałam w kieszeni mojej piżamy. 
                    - Wstawa... - zaniemówiłam, wchodząc do pokoju Eddie'ego i Mary. Nie było ich! Nigdzie!
- Mary?! Eddie?! Nie róbcie sobie ze mnie żartów. To nie jest dobry pomysł. Wychodźcie!
                     Po dwudziestu minutach poszukiwań zrezygnowałam z działania na własną rękę i postanowiłam wezwać policję. Jednakże idąc korytarzem, przypadkiem zerknęłam na swoje odbicie w lustrze.
- Kurwa. - wymsknęło mi się. 
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. To ja? To nie ja. A nie, to ja, tak to ja, tyle, że siedemnaście lat wcześniej. 
Wyciągnęłam z kieszonki kalkulator z kieszonki. Na wyświetlaczu widniała liczba 1960. 
- Niemożliwe. To się nie dzieje naprawdę, to jakieś jaja. - powtarzałam wciąż. - Obudź się. Ja chyba śnię. To nie może być realne. Ja w latach sześćdziesiątych?